Niesztampowy pomysł na imprezę integracyjną!
Bartuś Obrochta
BARTUS OBROCHTA – HARNAŚ ZE SKRZYPCAMI
Grał przed Karolem Szymanowskim i ostatnim tatrzańskim zbójnikiem Mateją. Kiedy się zapamiętał, szedł sam ze skrzypcami w las. Słuchały go wtedy tylko smreki.
Został pochowany przy niewielkiej kapliczce przy Drodze pod Reglami, tuż nad zakopiańską Mraźnicą. Pod Chrystusem Frasobliwym na drewnianym drągu wyrzeźbione skrzypce i data 1850-1926. Podpis: Bartuś Obrochta. Tak nazywali go współcześni i tak zapamiętali potomni najsławniejszego muzykanta Skalnego Podhala i założyciela dynastii góralskich skrzypków.
W pochodzącym z początku 50. lat wierszu Adama pacha pt. Śmierć Bartusia Obrochty przywołuje on postać Wojciecha Matei, który obok Sabały, Chałubińskiego i Szymanowskiego zasila orszak znaczących postaci góralskiego świata, towarzyszący słynnemu muzykantowi w przejściu na drugą stronę życia.
Łzy się leją Matejowi,
Ostatniemu zbójnikowi
Hej Bartusiu, twoje gęśle znajom moje siumne chody
Moje myśli…
I choć Mateja nadal jest pod czujnym okiem ziandarów, nie brak dla niego miejsca w góralskim niebie.
Niektórzy mówią, że Bartuś Obrochta zdążył sobie jeszcze zagrać, zanim oddał ducha, ale czy to prawda nie wiadomo. Najstarszy żyjący wnuk Stanisław Obrochta widział dziadka z białym, sumiastym wąsem, jak przygrywał na weselach. Pamięta też, jak szedł za wozem, którym starsi pojechali pod świerk, gdzie Bartuś umarł. Słyszał skrzypienie kół i ludzi, co go opłakiwali. W następnych latach każdej niedzieli siadywał z ojcem i bratem Władkiem na werandzie. Godzina, dwie zawsze muzykowali na skrzypcach. Ozwodne, krzesane, zawsze na Bartusiową nutę. Na starych zdjęciach, które zachował pan Stanisław, widać go jako młodzieńca pod wąsem. W stroju góralskim ze skrzypcami stoi koło ojca - wypisz wymaluj Bartusia Obrochty.
Nową epokę w muzyce góralskiej otwiera świetny skrzypek Bartłomiej Obrochta (1850-1926), w literaturze najczęściej występujący jako Bartuś Obrochta z Polan (albo z Kościelisk), co daje mylne przesłanki do twierdzeń, że ten wybitny muzyk urodził się właśnie w Kościelisku. Bartuś istotnie w Kościelisku mieszkał, ale dlatego, że tam kupił dom, urodził się natomiast w Zakopanem, gdzie jego rodzice mieli młyn przy Krupówkach, nad Foluszowym Potokiem.
Naukę muzykowania rozpoczynał u Jędrzeja Kowala z Kotelnicy i wbrew niektórym twierdzeniom nie był „uczniem" Sabały, z którym oczywiście się znał i niekiedy wspólnie grywał, uczestnicząc w wyprawach dra Tytusa Chałubińskiego. W grze Sabały interesowały go wyłącznie melodie, które podchwytywał i następnie adaptował dla potrzeb swojej kapeli. Był rasowym skrzypkiem i właśnie w grze skrzypcowej widział kwintesencję muzyki góralskiej. Donośny ton skrzypiec stwarzał nowe w porównaniu ze złóbcokami możliwości muzykowania, a dodanie do instrumentu melodycznego basów, podkreślających rytm, pozwoliło na lepsze utanecznienie muzyki góralskiej. Jedna lub dwie pary drugich skrzypiec, wypełniając harmoniczną lukę między prymem a basami pozwalały na utworzenie „orkiestry tanecznej", mogącej dobrze zarobkować przy okazji wesel czy innych uroczystości.
Bartuś Obrochta był nie tylko utalentowanym skrzypkiem, lecz także wspaniałym nauczycielem muzyki góralskiej. Stanisław Mierczyński tak wspominał swój pobyt w schronisku Towarzystwa Tatrzańskiego w Roztoce, prowadzonym wówczas przez Obrochtę:
Zapoznałem się wtedy z najdrobniejszymi szczegółami jego zmieniającej się zależnie od nastroju gry, a co ważniejsze byłem świadkiem urabiania przez niego paru pieśni na skrzypce, a potem na całą kapelę.
Mierczyński - nie będąc przecież góralem - zdołał nauczyć się od Bartusia techniki góralskiego grania do tego stopnia, że, jak już wspomniano, sam grywał prym w kapelach góralskich. On także sporządził świetny i do dziś nie zastąpiony zapis wielu dziesiątek nut góralskich, notując z gry kapeli Obrochty melodię pierwszych skrzypiec, sekund i bas. Oczywiście i on, i wszyscy, którzy później korzystali z Muzyki Podhala zdawali sobie sprawę z tego, że zanotowano w niej tylko jeden z wielu wariantów linii melodycznej, grywanych przez Bartusia.
Kapele góralskie istniały już przed Obrochtą, ale on nadał „muzyce" specyficzny, wirtuozowski charakter. Jego stałą kapelę stanowiła przede wszystkim najbliższa rodzina: dwaj synowie Jan i Stanisław, oraz zięć Stanisław Szczepaniak-Bajscorz. Chętnie grywał także z młodymi muzykantami, dla których był wzorem i mistrzem. Miał olbrzymi repertuar, znał niezliczoną ilość melodii i jej wariantów, ale wyraźnie najwyżej cenił stare nuty rdzennie góralskie. Co prawda, miał dużą łatwość w przyswajaniu sobie melodii obcego pochodzenia, chętnie je „góralizował" i grywał z kapelą, ale zawsze podchodził do takich adaptacji z przymrużeniem oka, traktując je jako zabawę.
Wszyscy słuchający go muzycy obserwowali, jak Bartuś grając jakąś nutę taneczną przy kolejnych jej powtórzeniach przerabiał ją wariacyjnie i stosował inne ozdobniki - co bardzo wzbogacało krótką frazowo i niezwykle zwartą muzykę góralską, nadając wykonawstwu wyraźne piętno indywidualności.
Bartuś Obrochta był muzykiem bardzo wszechstronnym: grywał - podobno - jeszcze zbójnikowi Mateji, jego muzyka towarzyszyła wyprawom tatrzańskim Chałubińskiego, był cenionym najwyżej muzykantem weselnym, brał udział w przedstawieniach teatralnych, a nawet występował w pawilonie polskim na Wystawie Sztuki Dekoracyjnej w Paryżu w 1925 r.
Jarosław Iwaszkiewicz wspominał, że słuchali go z zainteresowaniem Maurice Ravel i Francis Poulenc. Na góralskim wirtuozie nie robiło to zresztą większego wrażenia:
Bartek ze swoim kwartetem siedział na małej estradce i grał zapamiętale swoje „Sabałowe nuty", ..krzesanego", ,,drobnego" i „zbójnickiego" nie zwracając najmniejszej uwagi na tłoczącą się zewsząd publiczność. Jak zwykle grał z zamkniętymi oczami i z takim zapamiętaniem i oddaniem ostrym rytmom swoich nut, jak to zawsze, gdzie grał, bywało. Nie musiał zresztą jeździć Bartuś Obrochtą do Paryża, by zetknąć się z wielkim światem muzycznym: to do niego, w Zakopanem, na korepetycje z muzycznej góralszczyzny przychodzili Kleczyński, Paderewski i Górski, Mierczyński i Chybiński, i przede wszystkim Karol Szymanowski, który wprost z Bartusiowych skrzypiec brał nuty, utrwalone potem w partyturze baletu Harnasie.
Wzajem o swoim talencie mieli wysokie wyobrażenie. Obrochta słysząc pierwsze, na fortepianie jeszcze odtwarzane fragmenty góralskiego baletu, mawiał: Pieknieście to wyzdajali, panie Symanoski. Wy już cosi takiego w uchu mocie, cosi inkse jako jo, ale tyz dobre.
A wielki kompozytor w rok po śmierci Bartusia apelował na łamach warszawskiego dziennika „ABC" o opiekę nad jego mogiłą: Spoczywa w niej wspólny nasz stary przyjaciel, który - tak niedawno jeszcze! - żywym słowem, żywym dźwiękiem swoich skrzypeczek mówił nam o starodawnych sprawach, budził odwieczne echa, które - nie łudźmy się! - na zawsze już zamilkły z chwilą jego zgonu. Spoczywa w niej największy muzyk Skalnego Podhala, marzyciel i poeta Bartek Obrochta, Gazda z Kościelisk, ostatnie ogniwo wiążące do niedawna jeszcze „dziś" z owym tajemnym „drzewiej".
Był Bartuś w młodości nie tylko muzykiem, ale przede wszystkim wybitnym przewodnikiem tatrzańskim i strażnikiem tatrzańskiej zwierzyny oraz, jako się rzekło, gospodarzem schroniska w Roztoce. W starszym wieku gazdówki też się nie trzymał i zarabiał na muzyce, traktując ją jako swój zawód. W 1923 r. podczas Tygodnia Tatrzańskiego postawiono krzyż na zaniedbanym przez rodzinę grobie Sabały. Ceremonię uświetniała kapela Obrochty. Jerzy Mieczysław Rytard tak wspominał ten dzień na łamach „Gazety Zakopiańskiej":
Po uroczystości postawienia krzyża na grobie Sabały, Bartuś Obrochta, znany świetny skrzypek góralski, przyszedł do inicjatorów tej uroczystości. Wywiązała się następująca rozmowa.
- Jakoż będzie panie z tym graniem? - Z jakim, Bartku? - Ano z tym, lo Sabały. - A co tam? chcecie dudki? - Cheba ze dudki! - Słuchajcie, Bartku, jak chcecie, to się wam zapłaci, ale wiecie, że to nie wypada za granie dla Sabały brać pieniądze. - Wiecie, panie, dyj to nie o mnie idzie, ba o tyk, co se mnom grali. - Nieładnie, Bartusiu, naprawdę brzyćko brać za to. Trochę zawstydzony Bartek oddalił się, medytując o tej uwadze. Po godzinie wraca i mówi tak: - Wiecie, panie, nie kcem, cobyście się gniewali na mnie, to niekze już będzie po 50 ...
Muzyczne tradycje, a przede wszystkim - umiejętności przekazał Bartłomiej Obrochta swoim potomkom. Miał ośmioro dzieci. Wszyscy jego synowie grali i śpiewali, córki zaś - śpiewały i tańczyły. Najstarszy, Jan, był znakomitym sekundzistą i po ojcu przejął kierownictwo rodzinnej kapeli. Ale początkowo, w pierwszym składzie kapeli Obrochtów, Bartuś grał prym, sekundował młodszy syn Józef (potrafiący także „przeręcać" ojca na pierwszych skrzypach), a Jan grał na basach. Sekund grywał także Stanisław, a Władysław i Kazimierz grali na basach.
Po śmierci Bartusia funkcję prymisty w kapeli przejął jego zięć, Stanisław Szczepaniak-Bajscorz. Jan Obrochta grał sekund, a jego brat Stanisław - basował. Ta właśnie kapela towarzyszyła Stanisławowi Mierczyńskiemu podczas wygłaszania cyklu odczytów Podhale w muzyce, pieśni i tańcu w kilku miastach Holandii i Niemiec w 1933 r. Ilustrację wokalną i taneczną wykładu tworzyli wówczas Helena i Zofia Obrochtówny, Wojciech Wawrytko i Józef Krzeptowski.
Spośród wnuków Bartusia Obrochty największe uzdolnienia muzyczne wykazywał od dziecka syn Jana - Władysław Obrochta (1914-1993). Grywał na skrzypcach od 5 roku życia, a w wieku 8 lat „debiutował" na basach w rodzinnej kapeli, u boku dziadka grającego prym i ojca - sekundzisty. Od 15 roku życia był prymistą, a w 1934 r. ukazała się pierwsza płyta melodii góralskich, nagrana właśnie z jego udziałem. Jako prymista wielu kapel występował w różnych zespołach regionalnych - m.in. w zespole im. Bartusia Obrochty. Grał w teatrze, w radiu i telewizji, brał udział w filmach. Uczestniczył w wielu konkursach, zdobywając najwyższe wyróżnienia jako prymista. Miał wielu uczniów - ale nie zostawił następców, kontynuujących rodzinne tradycje muzyczne.
W 1978 r. za całokształt pracy artystycznej Władysław Obrochta otrzymał nagrodę im. Oskara Kolberga.
Na rozwój wykonawstwa góralskiej muzyki mieli wpływ nie tylko zakopiańczycy. W gronie wirtuozów, wywodzących się z okolicznych wsi Skalnego Podhala, najbardziej znany w latach międzywojennych był Stanisław Budź-Mróz z Poronina (1858-1943), uważany za największego dudziarza na Podhalu. Podziwiali jego grę nie tylko górale, ale także przybywający pod Tatry artyści. Z jednej strony widziano w nim ostatniego wielkiego muzyka, grającego na coraz rzadziej już wtedy spotykanym instrumencie, z drugiej - uznawano jego wirtuozerię. Na tym niezbyt wdzięcznym instrumencie Mróz potrafił wygrać wielką ilość melodii; dźwięk wydobywany z dud brzmiał czysto i donośnie, a biegłość palców i lekkość najprzeróżniejszych ozdobników zadziwiały każdego, kto słuchał jego muzyki.
Wielkie uznanie dla talentu Mroza miał Bartuś Obrochta, nieraz też prezentowano ich razem jako największych muzyków Podhala. Był Mróz razem z Obrochtami w Paryżu w 1925 r., a Jarosław Iwaszkiewicz, wspominając góralskie występy nad Sekwaną pisał: Szklana kopuła pawilonu była oświetlona jak księżycowym światłem, na jednej z drewnianych law, które stały przed pawilonem, siedział wielki Mróz i muzykował na tych swoich dudach.
Był rzeczywiście bardzo wysoki i wyglądał niezwykle stylowo, zawsze ubrany po góralsku, w szerokim pasie bacowskim, pochodzącym z dawnych lat, kiedy to bacował w Dolinie Małej Łąki, z wielką spinką ozdabiającą koszulę. Chętnie pozował do zdjęć, a gdy grywał dla przechodzących spacerowiczów w Dolinie Strążyskiej, goście fotografowali się za niewielką opłatą w jego towarzystwie.
Grywał też, indywidualnie zapraszany, w pensjonatach i dla wybitniejszych gości zakopiańskich. Uczestniczył z Obrochtami w pogrzebie Karola Szymanowskiego, żegnając wielkiego kompozytora grą na dudach w Krypcie Zasłużonych na krakowskiej Skałce.
LEGENDA O ŚMIERCI BARTUSIA OBROCHTY
Od kilku dni Bartuś Obrochta czuł się bardzo niedobrze. Raz rozpalał mu żar głowę, po chwili brakowało mu tchu, zamierało w nim serce, i tak go wtedy mroczyło, iż się zdawało, że przychodzi chwila ostateczna. Dyscyku polij mie, wiaterku oduj mie Najswietsa Panienko ratuj mie, ratuj mie.
Dopiero dziś od rana czuł się lepiej i mógł zasnąć spokojnie. Promienie słońca, które padły na podłogę, zaczęły się piąć po nodze łóżka na pościel. Przesunęły się po niej cicho, i oświęciły twarz śpiącego Bartusia. W jasnym świetle ukazała się pogodna twarz starca, poryta głębokimi bruzdami, na które opadały długie, białe włosy. Słońce rozbudziło starego skrzypka z ciężkiego snu. Sennym wzrokiem posuwał za tymi jasnymi promieniami, co mu ciemną izbę rozjaśniły. Poczęły go one coraz więcej wabić i zajmować, tak, że wreszcie podniósł się z wysiłkiem i usiadł na pościeli. Hory nase hory to nase komory Bukowe listecki nase podusecki.
Objęła go wielka chęć wyjścia na pola, by zobaczyć ten rozsłoneczniony świat. Począł się ubierać. Osłabłymi rękami naciągał odzież i długo się trudził owijaniem nóg nawlokami kierpców. Dłuższą chwilę odpoczywał a potem zsunął się z pościeli, zdjął ze ściany swoje stare skrzypce, wtulił je pod serdak, i na drżących nogach wyszedł z izby. Ale tuż za progiem zachwiał się, że musiał usiąść na ławie pod ścianą. Jawory, jawory ka mocie konory Zbójnickowie ścieni, na fujarki wzieni.
Ciepło... szepnął po chwili, rozglądając się po rozsłonecznionym świecie. Patrzył po oświetlonych stokach Gubałówki, po rozrzuconych po niej chatach, po gęsto zabudowanych Kasprusiach, po tych stajankach kamienistych na których dokopywano ziemniaków. Spoglądał na te stojące nad gwarliwym potokiem wiotkie jarzębiny, ustrojone w krwawe korale, i zapatrzone w swą krasę. Wodził spojrzeniem po ciemnych plamach lasów, po spadzistych brzyzkach porosłych jaworami, jesionami i brzozami, którym liście ubrała jesień w złoto i tęczowe kolory. Idom se owiecki od Orawy perciom, juhasa nie widno ino zwonki zbyrcom.
Zapatrzył się w rdzawo-zielone ubocza i polany, gdzie pasły sie owce, które zeszły już z hal na zimowisko ku osiedlom. Śledził za nimi oczyma i wsłuchiwał się z rozkoszą w jazgotliwe dźwięki turlikających dzwonków. Zarosły chodnicki drobnemi smreckami Ktorędy ja chodził z temi owieckami.
A słońce święciło i grzało jak w lecie. Drgało nisko nad ziemią w jej parnym oddechu, rozjaśniało ciemną zieleń smreków, zaglądało za każdy głaz, wkradało się w każdy ciemny kąt, usuwało zewsząd szarość i cienie. Zajrzało i do smutnej, umęczonej niemocą duszy Bartusia, gdyż pojaśniała mu twarz cichym uśmiechem. I spoglądał Bartuś rozmiłowanym wzrokiem po tej rodzinnej, skalistej, jałowej na chleb ziemi, a urodnej w taki wielki czar piękna, jaki zasiał w niej Bóg wtedy, gdy tworzył światy. Góry, moje góry, dołbyk wos ozłocić Kieby sie mi mogły moje lata wrócić.
Przypominały mu się jego dziecinne lata, kiedy pasał owce po tych zielonych uboczach, i grywał na jedlanych złóbcokach swoje nieudolne nuty. Tam na ojcowej polanie pod reglami siadywał na dużym głazie co z ziemi wyrastał, i grał tak zapamiętale, że zapominał o boskim świecie. Na polanie było cicho i nikt mu nie przeszkadzał, a muzyki jego słuchały tylko regle i te stare smreki i jodły, co obok z głębokiego jaru pięły się swymi smukłymi koronami ku błękitnemu niebu. Góry moje góry, okolicne skały Kiebyście sie zeszły mój świat ogladały.
Wspomnienie to zbudziło w nim nieodpartą chęć zagrania na tym dawnym miejscu, gdzie grywał w dzieciństwie. Tak go tam ciągło, że wstał z ławy i podpierając się ciupagą wolno pokroczył. Odpoczywał często, lecz podniecony mocnym pragnieniem, dowlókł się wreszcie na miejsce. Gdy usiadł na omszałym głazie i chwile odetchnął, wyjął skrzypce spod serdaka i począł je stroić. Serce, moje serce na poly sie dzieli, Jedna strona place, druga sie weseli.
Przekręcał kołki, drżącymi palcami próbował dźwięku strun, a przy tym mówił cicho, jak do kogoś żyjącego: - Moje kochane gęśle, moje jedyne... Nic mi już nie ostało, syćko sie pomineno, - młodość - siły - i towarzisia rówieśni, - a ino wyście ostały mi wierne. Kto już wos nie słuchoł? Grołek przecie jesce panu Chałubińskiemu i Witkiewicowi, a nawet pon Paderewski słuchoł mojego granio. Kiedy jo se zagrom na posrod polany, Telozby zagraly w kosciele organy.
- A Kraków, - a Warsawa, - a i Paryz mi nie dziwny... Dośzek juz groł ludziom ... A dziś bede groł światu... Pociągnął Bartuś lekko smykiem po strunach, a kiedy odezwał się zgodny akord skrzypiec, ujął je silniej brodą, zamyślił się chwile nad wyborem nuty, i przez zmrożone powieki rozglądał się po świecie, któremu miał grać. Janicku, Janicku, sto hromow do tobie Po syćkik dziedzinak idzie hyr o tobie.
Wnet zabrzmiała Janikowa nuta, o tym sławnym harnasiu, o tym człowieku-orle, co kiedyś, przed laty, chciał świat równać. Tworzyły ją pokolenia w długie wieczory zimowe, gdy na dworze szalała śnieżna wichura, a w ciemnych izbach, przy łuczywie, snuły się z jasnych kądzieli cienkie nici na śmigle wrzeciona. Z orawskiego zamku hlopcy pogladajom Jak sie popod Tatry bucki ozwijajom.
Poniosło się echo tej nuty we wszystkie strony i ponad rozległą dolinę zakopiańską, i przez smreki i buki w reglach, aż ku stromym ścianom Giewontu. Zdawało się, że świat się ściszył zasłuchany w Bartusiowe granie. Nawet te brodziate od mchów i porostów smreki i jedle, co zawsze coś szepcą wśród swoich konarów, stały milczące i nieruchome. A dyć mi zagrojcie jaworowe deski Niech se potancujom janickowe nózki.
A Bartuś grał jedną pieśń za drugą. Przypominały mu się coraz to inne nuty. I te dawne, przekazane przez pradziadów, i te pojęte od Sabały, lub zasłyszane u skrzypków orawskich i luptowskich, to znów takie, co je wysuściła kosówka wiatrem poruszana, wyśpiewały siklawy, lub wyszeptały limby na skalistych zboczach, wpatrzone w ciemną toń głębokich jezior. Niektóre z nich wyleciały mu już były z pamięci, ale dziś jakoś dziwnie zbiegły się ku niemu wszystkie, że ledwie zdążył kłaść je na struny. Nigdy mu się tak dobrze nie grało jak dziś. Szedł za myślami w przeszłość którą pieśni budziły... Wirsycku zielony cegos tak osowioł Cy cie śnieg przyprusył, cy cie descyk poloł.
Już nad doliną zakopiańską rozsnuły się nikłe, pajęcze mgły, co wyszły z potoków lub wywabił je chłód wieczorny z ziemi. Powiew łagodny od gór zgęszczał je i zmierzwiał. I juz nad grzbietem Gubałówki gorejące zorze wieczorne poczęły przygasać, a Bartuś grał jeszcze światu. Zahucały góry, zahucały lasy Kany sie podziały starodawne casy?
Wkrótce jednak uczuł duże zmęczenie, przestał grać, a oparłszy skrzypce na kolanach, zapatrzył się w świat. Opanowywała go dziwna senność, stracił pojęcie rzeczywistości i nie wiedział gdzie sie znajduje. Tylko wspomnienia co mu się w myśli przesuwały, stawały się coraz żywsze, rzeczywistsze i teraźniejsze. Hej Sabala zaśpiwoł, hej Krzywań mu odpedzioł, Hej bo o jego sprawak nik inny nie wiedzioł.
Z ciemnego dna jaru, z mchów wilgotnych, spod chłodnych paproci i jaferów, wyleciały na polane roje komarów i zataczając nad głową Bartusia taneczne koła, brzęczały swoje wieczorne melodie, a jemu poczęło się zdawać, że słyszy dźwięki sabałowych gęśli. - Sabała gra - szepnął do siebie. Poza bucki, poza hraść, podziem hłopcy zbijać, kraść Ej, za hory, za hory, na luptoskie talory.
I wnet rozgorączkowana wyobraźnia, podniecona złuda muzyki, poczęła realizować zwidy legendarnej przeszłości. Zobaczył jak z mgieł wychodzi jakiś pochód, który wkrótce stał się całkiem wyraźny... Kroczyli w czerwonych koszulach i szamerowanych czapach zbójnicy, tacy sami, jak gdyby zeszli ze szklanych obrazów. Błyszczały im szerokie pasy mosiężnymi klamrami, zza których wyglądały głowice pistolców. Włosy splecione w warkoczyki, dzieliły się na ramionach, i otaczały spalone wichrami twarze. A z boku szedł grający Sabala i uśmiechał się do Bartusia... Byli hłopcy, byli, ale sie mineni I my sie miniemy po malućkij kwili.
A potem szli znajomi i towarzysze młodości, przewodnicy, strzelcy: Klimek, Suleja, Sieczka, Tyrala..., a miedzy nimi pan Chałubiński, Witkiewicz.... a wszyscy się uśmiechali do niego i zapraszali do pochodu. Bartuś siedział oparty o głaz, szeroko otwartymi, błędnymi oczyma wpatrzony w wizje pochodu i szeptał: - Idom. .. grajom ... uciecha. .. radość. .. hale ... Regle sie zieleniom, owiecki w dolinie, Co mi Bóg obiecoł to sie mi nie minie.
A pochód szedł bez końca. Wychodzili wciąż nowi ludzie z mgły i znikali za ścianą lasu. Wreszcie zobaczył i Daniela Gąsienicę, serdecznego przyjaciela, który wysunął się z pochodu, podszedł blisko ku niemu i rzekł uśmiechnięty: - "Podz towarzisu s nami." - Idem ... szepnął Bartuś nieprzytomnie. Chciał się podnieść, ale tylko roztworzył kurczowo dłoń z której wypadły skrzypce z głośnym jękiem strun. Bartuś Obrochta zakończył swój koncert dla świata. Świat się rozbudzał spod czaru przebrzmiałej muzyki. Poczęły coś tajemniczo szeptać regle, zbudziły się z zasłuchania stare jodły i smreki w jarze. Ocknął się i dzwonek na wieżyczce starego kościółka, rozchybotał swe stalowe serce, i zadzwonił na Anioł Pański, za dusze tych, co sie pominęli.
Zapraszamy do zabawy razem z Karpackimi Zbójami!